Bieg Urodzinowy Gdyni

Ubiegłoroczny bieg urodzinowy Gdyni był naszym pierwszym życiowym startem w ogóle i zapoczątkował nasze nazwijmy o biegowe życie. Był wtedy nie lada wyzwaniem i zagadką, czy jesteśmy w stanie przebiec w ogóle jednorazowo 10 km. W tym roku o dystans 10 km byliśmy spokojni, raczej baliśmy się czasu, w jaki tą odległość pokonamy. Tegoroczna zima wciąż trwała. Śnieg skutecznie odstraszał przed bieganiem, a siarczyste mrozy jakie nawiedziły całą Polskę nie jeden raz załatwiły nam gardła. Coś tam biegaliśmy, coś trenowaliśmy, a start miał odkryć naszą wyjściową formę na ten sezon.

* * *

Tradycyjnie zajeżdżamy na pętle przy wieżowcu, w którym mieszka Kasia, nasz wierny kibic i fotograf zarazem, z którą umówiliśmy się w Kontraście – knajpie – biurze zawodów. Udaliśmy się od razu do ów Kontrastu odebrać bilety startowe (co wcale nie było łatwe). Żeby to uczynić trzeba było wystać swoje w długiej kolejce, na niezłym mrozie na zewnątrz knajpy.. czego się nie robi dla startu…

* * *

W końcu z numerami już na koszulkach, przebrani w biegowe ciuchy spotkaliśmy się z Kasią i chwilę później po krótkiej rozgrzewce udaliśmy się na linię startu. Po kilku minutach Grzegorz standardowo wypruł do przodu zostawiając mnie w tyle. Pierwsze kółko biegło się dość lekko, ale już przy drugim powoli brakowało sił. Siarczysty mróz i wiatr wiejący w twarz dawał się we znaki. Jednak nie poddawaliśmy się. Biegliśmy dalej, i przed czasem godziny dotarliśmy na metę (Grzegorz oczywiście wcześniej niż ja).

* * *

Bieg pokazał, że do osiągnięcia formy sprzed zimy wiele jeszcze brakuje, ale jednocześnie zobaczyliśmy, że forma wyjściowa jest zdecydowanie lepsza, niż o tej samej porze rok temu. Pełni nadziei na koniec zimy i kolejne starty uzupełniliśmy kalorie u gościnnej jak zawsze i bosko gotującej Kasi.

* * *